środa, 1 lipca 2015

Sic Et Non - "Scito te ipsum"

Pamiętam wysoką scenę, na której stałem. Była naprawdę duża, czułem się maleńki, gdy tak stałem dokładnie na jej środku. Za mną rozciągała się czerwona kotara, na samym jej środku widniał krzyż. Wszystkie rzędy na widowni były puste. Zniszczone od częstego używania siedzenia patrzyły na mnie w milczeniu, jakby wyraźnie czegoś ode mnie chciały. A ja nie potrafiłem im tego dać. Doskonale to wiedziałem.
Krzyknąłem, echo mojego głosu rozległo się po całej sali. Chciałem stąd wyjść, bałem się tego miejsca, ale nie potrafiłem się ruszyć. Zupełnie, jakbym został przyklejony do dębowej podłogi, która była równie przerażająca, jak widok przede mną. Byłem tam sam. Nikt mnie nie słyszał, ani nie widział. Całkowicie zdany na siebie, ciężki krzyż wisiał nad moją głową.
Nie mam pojęcia, jak długo tam stałem, czy minęła godzina, minuta, albo cała wieczność. W końcu jednak usłyszałem cichy szept za plecami. W pierwszym momencie myślałem, że to krzyż do mnie przemawia, ale gdy odwróciłem głowę zauważyłem, że krzyż zniknął.
Stał za mną Himchan.
Łzy płynęły z jego oczu strumieniami. Był blady i potargany, jakby ktoś właśnie mu coś zrobił. Chciałem do niego podejść, ale byłem przytwierdzony do sceny. Nie potrafiłem się ruszyć, nie dosięgałem do niego rękoma. Błagałem go, aby do mnie podszedł, ale on mnie nie słyszał. Tylko patrzył na mnie i szeptał w kółko moje imię.
Jak modlitwę.

Ciągle tylko moje imię.

Yongguk, Yongguk, Yongguk...










- Yongguk!
Otworzyłem oczy niemalże z prędkością światła. Mój oddech wariował, ręce na przemian zaciskały się w pięści i rozluźniały. W pokoju było jasno. Zerknąłem na przeszkloną ścianę - słońce dopiero wschodziło, mogła być jakaś czwarta rano. Przeniosłem wzrok w bok i ujrzałem dwie postacie. Jedną z nich był mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Miał na sobie charakterystyczny, biały strój, a jego głowa była ogolona. Patrzył na mnie ze zmarszczonymi brwiami, jakby nie wiedział, co ma ze mną zrobić. Drugą był Himchan, stał jak najdalej od łóżka i wpatrywał się we mnie z przerażeniem. Domyślenie się rozwoju sytuacji zajęło mi kilka sekund. Podniosłem się do siadu, a mężczyzna zrobił krok do tyłu.
- Himchan, ja... - zacząłem, lecz nie skończyłem. Przełknąłem głośno ślinę i zerknąłem na swoje dłonie. Nie mogłem przecież powiedzieć, że śniłem. Nikt by mi nie uwierzył.
- Zacząłeś się rzucać, wołać mnie po imieniu... Nie potrafiłem cię dobudzić, więc wezwałem pomoc. - odparł cicho. Czy byłem na niego zły? Oczywiście, że nie. Zrobił to, co uważał za słuszne, pewnie postąpiłbym podobnie. Tylko, że miałem teraz problem - jak pozbyć się tego faceta i przekonać go, że nie musi dawać znać władzom, co tu właśnie zaszło?
Wiedziałem, że jedynym sposobem na to, żeby o wszystkim zapomniał, były pieniądze. Musiałem go po prostu przekupić, dlatego poprosiłem Himchana, aby nas zostawili sięgnąłem po swój portfel. Spojrzałem ze zrezygnowaniem na swoją kartę pinową i rozsunąłem zawiasy. Wystukałem odpowiedni kod, a na monitorze pojawiła się konkretna suma.
- Tyle wystarczy?
Mężczyzna marudził chwilę, więc nieznacznie podniosłem kwotę. Po jeszcze paru takich zabiegach, wyraźnie zadowolony, wyszedł z mieszkania z obietnicą trzymania ust na kłódkę. Schowałem kartę do szuflady i opadłem z rezygnacją na poduszki. Byłem tak potwornie zmęczony, że nawet nie miałem sił myśleć o tym, co właśnie zrobiłem.
- Yongguk?
Przypomniał mi się ten jego żałośnie cichy głos ze snu. Zadrżałem, co Himchan uznał za złą oznakę i cofnął się nieznacznie. Natychmiast wysunąłem ku niemu dłoń ciesząc się, że wciąż mogę go dotknąć.
- Nie bój się. Nic mi się nie stało. - posłałem mu zmęczony uśmiech.
- Co to...?
- Kiedyś ci wytłumaczę. - obiecałem i przymknąłem powieki. Nie wiedziałem, czy będę jeszcze w stanie zasnąć po takiej nocy. Żałowałem, że nie mogłem już spytać dziadka o swój sen. On by na pewno znał jego znaczenie. A tak zostałem z tym sam, nikomu innemu nie mogąc o tym opowiedzieć. Uznaliby mnie za wariata... Chociaż może nim byłem?
Przez prawie osiemdziesiąt lat żaden człowiek na świecie nie śnił.
Dlaczego więc ja?







Himchan rzadko dostawał pozwolenia na wyjścia na zewnątrz. Zawsze więc, gdy takowe przychodziło, wprost nie posiadał się ze szczęścia i pragnął zaczerpnąć świeżego powietrza najszybciej, jak tylko może. Zazwyczaj wychodziłem z nim, te spacery zajmowały nam cały dzień i noc, podczas którego potrafiliśmy przemierzyć miasto w całej jego długości i szerokości. Himchan za każdym razem dokładnie sprawdzał, czy coś się nie zmieniło, czy gdzieś nie dobudowano nowych budynków, nie poprawiono czegoś, czegoś nie zburzono. Każdą taką wyprawę zapamiętywał na całe życie, a chociaż ja nie widziałem w tym mieście nic szczególnie pięknego, on potrafił dostrzec rzeczy, które ja zazwyczaj pomijałem. Ja - człowiek, który jeden z niewielu ludzi na świecie wciąż ma kontakt z literaturą nie potrafiłem dostrzec piękna rozwianych na wietrze włosów, dzikiej trawy przeciskającej się przez szczeliny w chodniku, tęczy po deszczu, czy też smugi światła odbijającej się w oknie budynku. Zachwycał się każdym szczegółem ale dla mnie jedyną piękną rzeczą w tym mieście był on sam.
Himchan podziwiał, ja zbierałem informacje. Dowiadywałem się, gdzie budują nowe sklepy, które ulice odnawiają, gdzie powstają nowe przystanki samolotowe, oraz na które piętro wprowadziła się kolejna, ważna osoba, która mogłaby nam jakoś zaszkodzić. A nie było ich mało. Himchan był pod ciągłą obserwacją, nieważne czy był zdrowy, czy chory. Ja, ze względu na moją pracę, musiałem się liczyć z ciągłymi kontrolami i obserwacją. Żaden z nas nie był bezpieczny, a utrzymywano nas przy życiu tylko dlatego, że byliśmy potrzebni...
Słońce powoli zachodziło.
Zrobiło się zimno. Himchan zadrżał, ale nie przestawał iść przed siebie. Uśmiechnąłem się pod nosem, gdy przyspieszył kroku, aby obejrzeć bladoczerwone niebo, odbijające się w kałuży. Wyciągnąłem dłoń, usiłowałem go chwycić... Bezskutecznie. Nie dosięgałem, był za daleko.
Po moich plecach przeszedł nieznany mi dreszcz. Dreszcz obcego mi dotychczas strachu. Nie znałem jego znaczenia, mogłem się tylko domyślać... Lecz to za mało.
Himchan wymykał mi się coraz bardziej, a ja nie potrafiłem go złapać i zatrzymać przy sobie...
Dochodziła dwudziesta. Musieliśmy wracać do domu na Wiadomości Codzienne.









Nigdy w życiu nie byłem sam.
Początkowo miałem rodziców. Potem mieszkałem przez kilka lat z bratem, ale Yongnam dostał wezwanie z armii i musiał mnie opuścić. Los chciał, że dokładnie w tym samym czasie poznałem Himchana i nie musiałem się martwić swoją domniemaną samotnością. W jednej z książek przeczytałem, że tylko będąc przez pewien okres czasu sam, mogę poznać samego siebie na każdej płaszczyźnie, pod każdym kątem i w każdym calu. Dopiero wtedy będę czuł i wiedział, kim jestem i do czego zostałem stworzony...
Problem polegał na tym, że to były całkiem inne czasy. Teraz każdy bał się poznawać samego siebie. Ja poniekąd też. Dziadek wyznał mi kiedyś, że zostanę bohaterem, a on to czuje. Przeczucia dziadka zazwyczaj były trafne, ale czy miałem prawo nim zostać? Czy ktoś, lub coś, mi w tym nie przeszkodzi...?
Ile bym dał, by żyć w czasach dziadka. Zmiany wtedy były do zatrzymania, z czyjąś pomocą na pewno by mi się to udało... Czy znalazłbym wtedy, tak czysto hipotetycznie, Drugiego Himchana? Jakby wyglądał? Czy potrafiłby mnie kochać tak mocno, jak ten Pierwszy?
Czy Hipotetyczny Drugi Himchan byłby zdrowy? Jeśli nie, to i tak nie zabroniliby mu wychodzić z domu. To niedorzeczne. Ktokolwiek to wymyślił powinien umrzeć. On, a nie miliony niewinnych ludzi, których ten system zabił albo powoli zabija. Sam bym go zabił, gdybym potrafił. Ale nie umiem. Nie wyobrażam sobie, jakbym miał odebrać komuś życie... Komukolwiek. Nawet osobie, która na to najbardziej zasługuje. W czym wtedy byłbym lepszy od niej?
Zamknąłem jedną z ostatnich kopii powieści Gombrowicza i odstawiłem ją na półkę. Podrapana okładka, niegdyś przykryta grubą warstwą kurzu, nie odznaczała się niczym szczególnym, pewnie specjalnie, aby zniechęcać ludzi do przeczytania samej książki. Domyślam się, że to przez to, jak mądra była. Gdyby każdy człowiek na Ziemi ją przeczytał... Jak wiele rzeczy potrafiłby zmienić Gombrowicz?
I czy ja potrafiłbym uczynić to samo?
Nie potrafiłem pisać. Mogłem tylko analizować i przekazywać dalej. To była moja praca i przeznaczenie. W głębi serca dzierżyłem przeczucie, że to jedyny stały pierwiastek mnie, który nigdy mnie nie zostawi...


Samego.


Odwróciłem się twarzą w kierunku śpiącego już Himchana. Wyglądał tak spokojnie... Zadowolony uśmiech czaił się na jego wargach, a ja nie potrafiłem go nie odwzajemnić. Pewnie gdyby potrafił śnić, byłoby to coś pięknego. Albo rozwiane na wietrze włosy, dzika trawa przeciskająca się przez szczeliny chodnika, tęcza po deszczu, lub smuga światła odbijająca się w oknie budynku. Cokolwiek dzisiaj ujrzał i było dla niego przepiękne. Czy wśród tych rzeczy byłem ja? Mój uśmiech poszerzył się i pochyliłem się, aby pocałować go w czoło.
Moje rozważania na temat samotności były bez sensu. Przecież Himchan nie mógł mnie zostawić. Gdzie by się podział? Co by się z nim działo? Przecież nie poradziłby sobie... To ja miałem się nim opiekować, pilnować, aby niczego mu nie zabrakło, aby miał wszystko, czego potrzebuje... Oprócz mnie nie miał nikogo. Reszta świata była jego wrogiem, tylko ja stanowiłem jego łącznik z tym pięknem, które tak kochał. Może to brzmi egoistycznie, ale tak jest naprawdę. Nie ma Kim Himchana beze mnie.
I, co jest w tym wszystkim najstraszniejsze, nigdy nie było.




~*~


Namjoon podał mi nowy tekst. Przejrzałem go szybko i westchnąłem. Widząc wiersze Norwida wiedziałem już, że tu posiedzę dość długo. A szkoda, obiecałem Himchanowi, że wrócę prędzej i tym razem ja ugotuję coś na kolację. Nienawidziłem go zawodzić, ale... Co mogłem na to poradzić? Kolega rzucił mi pospieszające spojrzenie i dodał, że jeśli ja skończę wcześniej, to i wszyscy będą mogli wyjść stąd o czasie. Wiedziałem, że Namjoon nie przepada za tą pracą. Był stworzony do komponowania muzyki, lecz władze postanowiły inaczej. Najprawdopodobniej nigdy im tego nie wybaczył.
Szybko zabrałem się do dzieła. Wierszy było dużo, lecz w moje dłonie niemal od razu trafiła podniszczona kartka z najbardziej startym atramentem. Był tak niewidoczny, że musiałem zmrużyć oczy, aby cokolwiek doczytać. Kiedy jednak przyzwyczaiłem się do niewyraźnego druku, z łatwością odczytałem słowa wiersza:


MÓJ OSTATNI SONET

Bądź zdrowa! - tak ponury Byron żegnał żonę,

Tak i niejeden luby lubą swą niestałą,

Lecz mych pożegnań chwila będzie oniemiałą,

Chociaż zawsze wymowne oczy wspłomienione.



Teraz więc, póki jeszcze Niebo jest łaskawsze,

Póki jasność Twych spojrzeń jeszcze dla mnie świeci,

A zasłona przyszłości czarnych chmur nie wznieci,

Żegnam Ciebie, o luba, żegnam Cię na zawsze.



Na zawsze?... - może z żalem Twe usta powtórzą,

Może nawet Twe oko w rozstania godzinie

Uroni łezkę, kiedy wspomnienia się wzburzą.



Lecz żal ten, jak ślad łodzi płynącej, przeminie

I łza oschnie, gdy losy radość Ci wywróżą,

I w pierzchliwej pamięci pamięć o mnie zginie.

[Piątek, o 5 z rana]





Odłożyłem wszystkie papiery na stół. Moje dłonie drżały, serce biło w zatrważającym tempie, nie potrafiłem go za nic uspokoić. Jednym uchem słyszałem pytania Namjoona, czy wszystko ze mną w porządku, czy dobrze się czuję, czy nie napiłbym się może wody, czy nie zadzwonić po...
- Nie! Nie, wszystko w porządku, czuję się dobrze. - zapewniłem go i powoli podniosłem się z krzesła. Nie, to nie mógł być przypadek. Na pewno nie. Najpierw mój sen, potem spacer, teraz wiersz Norwida... Wszystko dookoła usiłowało mi dać jakiś znak. Wiedziałem, że to ma coś wspólnego z Himchanem i tym, że mógłbym zostać sam, ale...
Jak?
Jakim cudem?
Dlaczego?
Kiedy?
W jakich okolicznościach?
Moja głowa była pełna pytań. I tak nie potrafiłbym się skupić na pracy, poprosiłem więc o samolot do domu, gdzie jeszcze raz na spokojnie mogłem sobie to wszystko uporządkować. Tu na pewno nie mogło chodzić tylko o Himchana. Mój dziadek... On by wiedział, na pewno. Znałby odpowiedź już w pierwszej sekundzie, ale ja nie byłem moim dziadkiem. Musiałem poradzić sobie sam i dojść do wniosków, nim będzie za późno.
Godzina dwudziesta nadeszła szybciej, niż się tego spodziewałem.
Wpatrywałem się w plecy unieruchomionego chłopaka, głowa pękała mi na pół. Nie chciałem słuchać tego bełkotu. To wszystko nie miało najmniejszego sensu. Czyste chodniki, brak kolejek w samolotach, nowy minister do spraw czegoś-tam, wygodniejsza kolekcja mody na zimę... Kto to wszystko wymyśla? Jakim potworem trzeba być, by dzięki temu odwracać uwagę ludzi od tego, co się dzieje naprawdę?
Wyciągnąłem ku niemu dłoń. Ze swobodą mogłem położyć ją na ramieniu chłopaka. Sztywnym ramieniu. Nie odwrócił się, nie spojrzał na mnie, prawie nie oddychał.
Westchnąłem i przymknąłem powieki.


I w pierzchliwej pamięci pamięć o mnie zginie...

3 komentarze:

  1. ...nie wiem, co napisać..
    To było... piękne. Naprawdę, to było piękne. I cholernie smutne.
    Ten sen... aż mi się zimno zrobiło...
    Te wszystkie znaki, sny, wiersze... to wszystko zaczyna mnie przerażać. No dobra, może nie przerażać, ale na pewno niepokoić. Boję się, że Yongguk zostanie sam, że Himchanowi stanie się coś złego.
    Kurczę, ja się boję.
    Weny~

    OdpowiedzUsuń
  2. Woooow.... tak jakoś smutno się tu robi... a ten wiersz był po prostu piękny. cały ten ficzek jest piękny :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń