Francja, 1793:
Tysiące oczu wpatrzone w jedno miejsce, moment kluczowy, punkt zwrotny wręcz w życiu milionów obywateli. Ledwo mrugnięcie okiem, skinienie palcem, zaciśnięcie ust w wąską linię. Król Ludwik XVI zostaje ścięty, głowa przegranego i poniżonego władcy toczy się w dół, zostawiając po sobie groźny, krwawy ślad. Dotarła do stóp pewnego młodzieńca, barwiąc noski jego skórzanych trzewików na czerwono. Młodzieniec nie uśmiecha się, nie krzyczy, nie protestuje, nie wspiera, po prostu stoi i patrzy beznamiętnym wzrokiem na głowę władcy. Puste spojrzenie czekoladowych oczu nie robi już na martwym Ludwiku XVI żadnego znaczenia.
Niespodziewanie chłopak odwraca się, przechodzi przez gęsty tłum Paryżan, pozwalając aby nikt nie zwracał na niego uwagi. Jeszcze przed chwilą stał w pierwszym rzędzie, już za moment będzie ostatni. Wolał więc jak najszybciej uprzedzić fakty. Zdecydowanym krokiem mijał wszelkie porażki życiowe, niezależne bakterie, potwory w ludzkich skórach, zdegradowanych indywidualistów, przyszłych morderców i ich ofiary. Chciał wrócić do Domu, cokolwiek to znaczy. Gdziekolwiek to jest.
Przed laty istniały prawdziwe Arkadie: mniejsze, większe, bardziej przytulne lub mniej, ale własne, osobiste, szczęśliwe. Młodzieniec również i sam taką posiadał. Dom, w którym spędził najszczęśliwsze chwile swojego życia, gdzie było wszystko to, czego potrzebował i pragnął... Do momentu, aż zaczął płynąć czas.
Yongguk zniknął. Zniknęła też Arkadia. Spalona doszczętnie, ogień pochłonął wszystko, do czego warto było wracać. Zniknęły jego ideały, marzenia, koncepcje i wartości. Zniknął jego ciepły głos, silne ramiona, szeroki uśmiech i pełne pasji spojrzenie. Himchan utracił swą Arkadię dosłownie z dnia na dzień. Nie widział go przez lata, chociaż doskonale wiedział, czego mężczyzna szukał. Prawdę powiedziawszy z jednej strony czuł ulgę - skoro to wszystko dookoła niego naprawdę się działo, to musiał być naprawdę blisko. Czy on też tak za nim tęsknił? Może właśnie go szukał, ryzykując życie milionów ludzi? Czy mogło istnieć coś bardziej romantycznego? Himchan uśmiechnął się cierpko do siebie, pozostawiając za sobą w tłumie świętego Ludwika XVI, jego żonę i ludzi, którzy już niedługo przestaną nimi być.
Zapukano do drzwi. Służka nawet nie zdołała ich dobrze otworzyć, gdyż żołnierze już wbiegli do izby, pochwycili wszystkich domowników i w akompaniamencie śmiechu i drwin wyprowadzono ich na plac. Pięcioosobowa rodzina została zamordowana na miejscu, służbie kazano uciekać, czego oczywiście nie uczynili, opłakując śmierć swojego państwa. W tej sytuacji żołnierze nie mieli innego wyjścia - zamordowali też i służbę, zostawiając ich ciała na pożarcie psom.
Yongguk przyglądał się temu z ukrycia, jego zęby były mocno zaciśnięte, podobnie jak pięści, a wzrok dziki i szalony. Nie mógł nic zrobić, tym bardziej pomóc rodzinie, powstrzymać ich, cokolwiek. Kiedy Himchan pojawił się niespodziewanie u jego boku, wciąż milczał, wpatrując się w wygłodniałe psy, które rozszarpywały energicznie porzucone zwłoki. Gdy ten chwycił jego dłoń w swoją, zauważył, jak bardzo była zimna i wciąż uparcie zaciśnięta w pięść. W tle rozległ się odgłos strzału, czyiś krzyk, lament, zawodzenie, wołanie o pomoc. Yongguk poczuł głębokie rozczarowanie. Nie wypowiedział tego na głos, ale jego dusza dosłownie umierała na ten widok. Nie o to walczył jego umysł. Nie takiej sprawie się oddał. Nie dla takiego wyniku zostawił Himchana samego.
W końcu podniósł na niego wzrok. Mądre, czekoladowe oczy wyrażały szacunek i podobne do jego rozczarowanie. Gdzieś pod ich nogami przemknęła wiewiórka, widocznie też uciekając ze strachu. To zdecydowanie nie była odpowiednia chwila, ale...
- Tęskniłem. - szepnął właściciel czekoladowych oczu, puszczając niepewnie dłoń bohatera. Bohater ów nie odrzekł nic, po prostu patrzył, nie umiejąc przepraszać w inny sposób. On też tęsknił Tęsknił tak bardzo, że cały świat zdążył to odczuć.
- Może następnym razem się uda?
Postanowił mu zaufać. W pewnym sensie Himchan był mądrzejszy nawet od niego. Z drugiej strony miał całą wieczność, by nauczyć się mądrości, podczas gdy Yongguk tyle czasu nie posiadał. Dla niego ten czas już się skończył, stawiając kreskę na roku 1791. Czy mógłby ją tak po prostu przesunąć?
- Gdy ją odnajdziesz, spotkamy się ponownie. - obiecał, słaby uśmiech czaił się na jego wargach. Ile lat minie tym razem? Yongguk zaprzepaścił swoją pierwszą szansę, musi ponieść więc karę, którą sam sobie wyznaczył. Ucałował go na pożegnanie, o wiele za krótko, o wiele za mało. Kolejny strzał w oddali, śmiech i zawodzenie ofiar. Gdzie ta obiecana wolność, swoboda, równość, b r a t e r s t w o? Zwykłe, banalne zatoczenie koła, terror i strach, ludzie, którzy nie umieli rządzić zamienili się w chaos.
Chaos i zniszczenie.
To była pierwsza porażka Bang Yongguka.
Tak bolesna, że rozrywała serce jak bagnet.
- Będę tęsknił. - rzekł, nim zniknął.
- Wiem. - odparł Himchan, rozpływając się między drzewami.
~*~
Rosja, 1917:
Himchan stał na dworcu kolejowym, czekając na pociąg do Tomska, kiedy niespodziewanie do budynku wbiegła milicja robotnicza, od razu zajmując cały teren dookoła. Wśród ogólnego rozgardiaszu i hałasu zdało się słyszeć hasła: "Pałac Zimowy zajęty", "ucieczka ze stolicy", "przewrót", "bolszewicy" i "koniec". Młodzieniec wiedział już, co się dzieje. Upuścił swoja torbę, schował się w cieniu, obserwując w milczeniu całe zajście. Zaczęło się niewinnie, ludzie chętnie współpracowali, z chęcią oddając w ręce nowych władz wszystko, co posiadali, łącznie ze starymi ideologiami i porządkiem.
Za oknem padał śnieg, była mroźna noc dnia 7 listopada. Za pięć minut miał przyjechać pociąg, Himchan nie usłyszał jednak o tym żadnego komunikatu. Zamknięto wyjścia na perony, hałas powoli cichł z każdym jednym odjeżdżającym powozem. "Nowy rząd, koniec z carem, teraz będzie lepiej!" krzyczeli ci, którzy zostali. To pewne; Yongguk znowu jest niedaleko. Serce prawie wyskoczyło mu z piersi na samą myśl o tym. Minęło tyle lat...
Wymknął się ukradkiem na pokryty lodem peron. Płatki śniegu topiły się w zetknięciu z jego skórą, całkowicie zapomniał o pozostawionej w środku torbie. Ujrzał w oddali pociąg, nie przybliżał się on jednak do niego. Stał; zimny, pusty, groźny, tak jak ten kraj.
Kilka miesięcy później wyrwały ich ze snu hałasy, dobiegające z całkiem niedaleka. Wymienili spojrzenia, czym prędzej podnosząc się do siadu i nasłuchując. Yongguk pobladł, ubrał się jak najprędzej i stanął przed oknem, próbując dostrzec cokolwiek w spowitym białością krajobrazie. Udało mu się zobaczyć tysiące (o ile nie setki tysięcy) maszerujących żołnierzy z wielkimi, krwistoczerwonymi sztandarami. I to właśnie one, dumnie uniesione flagi napełniły go niepokojem. Patrzył, jak mijają wioskę, bezsprzecznie ruszając w kierunku Petersburga. Wydawali się mieć jeden cel, jeden rozkaz, który zajmował ich po całości, nie dając szansy skupić się na czym innym. Było ich tak wielu, że zlali się w jego oczach w jedno, wielkie, czarno-szkarłatne morze. Poczuł ciepły oddech Himchana na karku, wyraźnie niespokojny, podobnie jak on sam.
- Zaczęło się. - rzekł, wciąż jeszcze trzymając się nadziei, ze wszystko potoczy się zgodnie z planem. Niestety, rozczarowanie przyszło wyjątkowo szybko.
Już w południe tego samego dnia cała wieś zebrała się na egzekucji profesorów pobliskiego uniwersytetu w Petersburgu. Okrucieństwo, z jakim dokonano tych morderstw, nie zdziwiło Yongguka, wywołało w nim dziwne uczucie; rozczarowanie swoistym deja vu, obalenie nadziei, systemu wartości, całkowity upadek wiary w siebie samego. Po raz kolejny jego idea zawiodła.
Trwało to długo. Oglądał z bliska, jak powstawały gułagi, jak wysyłano do nich niewinnych ludzi, jak permanentna inwigilacja i strach niszczyły ludzi, dzień po dniu doprowadzając ich na skraj szaleństwa. Przed oczami miał czerwień, silną i dumną czerwień flag, ulic, krwi. To jego wina, znowu tylko i wyłącznie jego wina. Zawiódł po raz kolejny.
Himchan nic nie mówił przez długie tygodnie. Bał się powiedzieć przy Yongguku cokolwiek. Wiedział, że jeśli podejmie decyzję, to ponownie go zostawi. Tym razem zastanawiał się nad tym długo, stanowczo za długo. Ludzie ginęli, a Himchan nie umiał, nie potrafił wpłynąć na niego na tyle, by podjął znowu tę samą decyzję.
Wziął więc sprawy w swoje ręce i zniknął sam.
Gdy Yongguk zauważył jego nieobecność, zrozumiał w końcu, co robi. Usunął się więc w cień, opuścił Rosję i przez następne kilkadziesiąt lat w ciszy opłakiwał kolejną porażkę.
Kuba, 1958:
Himchan pojawiał się zazwyczaj w odpowiednim czasie w odpowiednim momencie (albo w niektórych przypadkach dokładnie na odwrót). Nie wiedział, z czego to wynikało, lecz tak już najwidoczniej musiało być. Tego dnia od rana słyszał czyjeś podniecone głosy na ulicy, roznoszące się praktycznie po całej dzielnicy, nie dając ludziom odpoczywać. Być może i oni sami nie potrzebowali tego dnia odpoczynku, gdyż szybko podążyli za głosami, po części domyślając się, co się dzieje.
Sam Himchan, chcąc nie chcąc, dołączył do ludzi ze swojej dzielnicy, słysząc na ich ustach nieznane pieśni, słowa, wszystko to, co sprawiało u niego dreszcz w okolicach karku. Wszyscy dookoła wyrzucali pięści w górę, chociaż jeszcze nie znali wyniku. Cieszyli się wcześnie, ale czy niesłusznie? Himchan uśmiechnął się delikatnie do siebie samego. Tym razem zajęło mu to o wiele mniej czasu, niż kolejne 200 lat. Do trzech razy sztuka...
Tysiące ludzi zebrało się na placu, panował okropny hałas i harmider. Himchan musiał stanąć na palcach, aby zobaczyć, że ktoś wchodzi na podwyższenie. Jego dumna postawa, mądrość malująca się w oczach, zmęczenie na twarzy i pukle osiwiałych z nerwów już włosów przyciągały ludzi jak magnes, sprawiały, że mimowolnie mu ufali. Nie mieli innej alternatywy, ale nawet nie chcieli jej szukać. Himchan patrzył na tę potężną postać, słuchał jej żywej relacji z bitwy - wygranej. Tysiące pięści ponownie wystrzeliło ku niebu, po tłumie przetoczył się głośny okrzyk zwycięstwa. Teraz już wszystko będzie dobrze, zapanuje ład i porządek. Himchan czuł na karku odetchnięcie z ulgą pewnej starszej kobiety, która trzymała w ramionach nowo narodzonego wnuczka. Sam poczuł, że momentalnie ulatuje z niego stres i strach. Ponownie podniósł oczy ku mężczyźnie, dostrzegając za jego plecami ledwo widoczną, uśmiechającą się szeroko postać.
Bang Yongguk...
Nareszcie.
Do trzech razy sztuka...
Yongguk był szczęśliwy. Himchan cieszył się jego szczęściem. Yongguk oglądał powoli kształtujące się na nowo państwo. Himchan zawsze stał u jego boku, obdarzając go szerokim uśmiechem. Yongguk odwiedzał nowo powstałe szkoły, przedszkola, szpitale, kancelarie prawnicze, jadłodajnie i przychodnie. Himchan towarzyszył mu, obserwując uśmiechy na twarzach mieszkańców. Yongguk czuł się wspaniale, gdyż spełnił swoje największe marzenie. Himchan natomiast był zaniepokojony.
Wiedział, że nie wszystko poszło zgodnie z jego założeniem. Ciągle wszędzie czaili się żołnierze z przygotowanymi karabinami, lecz Yongguk ich nie dostrzegał. Nie widział też wyraźnego poparcia wschodu dla nowego, monopartyjnego rządku, które było zbyt niebezpieczne, zbyt znajome...
Z czasem próbował z nim o tym rozmawiać. Mężczyzna jednak go nie słuchał, był zbyt zachwycony tym, do czego doprowadził. Ufał sam sobie, że w końcu mu się udało, że nie musi dłużej znikać, bać się powrotu i jego konsekwencji, że w końcu odnalazł swoje miejsce na ziemi, gdzie nareszcie mógł powtarzać hasło, które wymyślił setki lat temu: viva la revolution. Kiedy już prawie utracił swoje ideały na zawsze, one w końcu wyniosły go na szczyt. Yongguk dosłownie upajał się swoją wygraną, nie potrafiąc bardziej zagłębić się w to, na co patrzy.
Kiedy to w końcu do niego dotarło, załamał się.
Himchan nie wie dokładnie, jak wyglądały tego okoliczności. Z dnia na dzień Yongguk posępniał, stracił zapał, przestał wychodzić z domu. Wieczorem przytulił go i z przeprosinami na ustach prosił go o to, aby powiedział mu, że to nieprawda. Yongguk wiedział już, że nie istniała droga pośrednia między kapitalizmem, a komunizmem. Nie było wyjścia neutralnego, boskiego wynalazku, który bezpiecznie naprawi podziurawiony przez kule rewolucji kraj. Czy była to całkowita porażka? Oczywiście, że nie. Nie zginęło tak wielu ludzi, lecz wciąż nie była to Arkadia, do której Yongguk dążył. Ratunkiem dla Kuby miał być Nowy Człowiek, który nie mógł jednak powstać. To było zbyt ryzykowne, gwałtowne, niemożliwe. Dlatego się załamał.
A tym razem Himchan nie potrafił już go zostawić.
Trwał więc przy nim długo, na granicy czasu, którego żaden z nich już nie posiadał. Wiedział, że to mało, ale nie potrafił zrobić więcej. Chciał go uratować przed samym sobą, ale to było trudne, zbyt trudne... Wiedział, że Yongguk będzie potrzebował setek lat, aby dojść do siebie. Na świecie nie zapanował jednak pokój, nie mógł istnieć bez jego obecności. Ale mężczyzna potrzebował czasu. Czasu, którego nie miał. Czasu, który nie istniał. Czasu, którego sam sobie odebrał wiele lat temu, poświęcając się swojemu celowi...
Arkadio, och piękna Arkadio, dlaczego pozwoliłem ci spłonąć...
-----, ---:
Himchan obserwował maszerujące wojsko zza filaru, zagryzając co chwilę wargę ze zdenerwowaniem. Panowało tak ogromne zimno, że czuł je wyraźnie nawet pod tyloma warstwami ubrań. Żołnierze zdawali się nie zwracać na nie żadnej uwagi, być może byli do niego przyzwyczajeni. Dzierżyli w dłoniach identyczną broń, nie śpiewali, nie krzyczeli, nie dodawali sobie otuchy. Cisza, nawet ich buty dotykały ośnieżonej drogi całkowicie bezszelestnie. Twarze zacięte, skupione, skryte pod grubymi maskami, upragnione wolności, zmian, sprawiedliwości. Himchan obserwował ich uważnie, czekał, doskonale wiedział na co. Za dużo lat już upłynęło.
Okrążyli wysoki budynek, na jego szczycie wisiała znienawidzona przez wszystkich flaga. Wymierzyli broń w kierunku otwartego okna, już po chwili pojawiła się w nim sylwetka potężnego, strasznego mężczyzny. Mówił. Mówił długo, nudno, całkowicie bez sensu, a oni nie chcieli czekać. Potrzebowali zmian, teraz, zaraz. Nastąpiło kilka strzałów, nie wiadomo, który z nich był celny. Zimno momentalnie zamieniło się w ogromne ciepło, gorączka ludu ponownie nastała. Mężczyzna nie żył, władza tylko czekała, na jej przejęcie. Żołnierze przestali być cicho, krzyczeli z radości, upadali na kolana, biegli w kierunku budynku, czym prędzej wyważając jego drzwi i zajmując go w mniej niż w minutę. Pośród ogólnego chaosu Himchan w końcu dostrzegł jego. Był tam, oczywiście, że był. Uśmiechał się, jego oczy napełnione były nadzieją, nadzieją na powodzenie. Tak bardzo tego potrzebował, by nie musieć się już bać.
Bang Yongguk stał w samym środku wiwatującego wojska, którzy nie zwracali na niego żadnej uwagi, krzycząc ile sił w głosie "viva la revolution"...
Zacznijmy od tego, że to opowiadanie było jednym wielkim ryzykiem.
OdpowiedzUsuńZaryzykowałaś, decydując się na trudną formę, jaką jest groteska.
Zaryzykowałaś, decydując się na równie ambitną metaforę.
Zaryzykowałaś, obierając kontrowersyjną tematykę rewolucji.
We wszystkich tych przypadkach Ci się udało.
Następną kwestią jest to, że ,,ugryzłaś" Yongguka od innej strony niż zazwyczaj (i bardzo dobrze). Dla mnie jest on zagadką - z jednej strony widzę w nim dekadenta (co już poruszałaś), a z drugiej (zabrzmi to patetycznie, ale nie umiem tego inaczej ująć) - personifikacją dobra przejawiającego się w działaniu. I o tej drugiej stronie paradoksalnie rzadziej pisze się opowiadania (a z pokazaniem obu chyba jeszcze się nie spotkałam). Dobrze, dzięki temu tekst jest bardziej oryginalny.
Fajnie też, że nie pokazałaś rewolucji jako superzrywu, a jej uczestników jako superbohaterów; uchwyciłaś upadek idei i spojrzałaś na to ze strony ,,miało być fajnie, ale wyszło, jak zwykle".
Dziękuję.
Właśnie w tej kwestii mam spory problem z Yonggukiem i jego poglądem na to, jak rewolucja była ważna i pożyteczna, szczególnie ta na Kubie. Spędziłam 3 godziny w bibliotece, wertując wszystkie książki o Kubie jakie znalazłam, by dowiedzieć się jak najwięcej, coś, co by i mnie trafiło. Niestety, mówi nam o tym np. Przedwiośnie, lub Nie-boska komedia; rewolucja nie przynosi zmian. Zatacza tylko koło, w wyniku czego zamieniają się tylko role między rządzącymi a rządzonymi, a każde państwo porewolucyjne prędzej czy później upada/wraca do starego ładu.
UsuńJa rozumiem; Yongguk jako pacyfista widzi ratunek dla wielu ludzi na Kubie, darmową pomoc, opiekę społeczną itd, ale z drugiej strony mamy socjalizm. Współpracę gospodarczą z ZSRR, jasna cholera, z Koreą Północną. Wciąż na Kubie mieszkają ludzie, którzy nie mają za co żyć, którzy mieszkają w lepiankach, którzy, mimo wykształcenia, nie mogą znaleźć pracy... Ale nimi państwo nie zajmie się nigdy.
Yongguk to dobry człowiek. Podziwiam go z całych sił, ale sceptycznie podchodzę do jego poglądów na rewolucje, które właśnie tutaj ukazałam. Było to ryzykowne, nie wiem, jak zareagowałaby reszta jego fanek na to, ale... Cóż. Co mogłam to zrobiłam. Dziękuję za komentarz (:
Ach, zapomniałam; najważniejsze. Yongguk tutaj jest personifikacją rewolucji, Himchan wojny. Jedno nie moze istnieć bez drugiego, a gdy się spotykają, rozpętuje się piekło.
UsuńNie umiem pisać komentarzy na świeżo :P
UsuńZrozumiałam, że Yongguk jest tu personifikacją rewolucji; wcześniej miałam na myśli po prostu to, że jest po prostu dobry (gdybym miała określić go jednym epitetem, wybrałabym chyba właśnie ,,dobry"). Chce dobrze, ale nie wychodzi.
Wooow...
OdpowiedzUsuńŚwietny ff. Jeszcze nigdy się z takim nie spotkałam (może dlatego, że nie czytam dużo ff, albo po prostu takiego ff wcześniej nie było)
Ta historia była smutna, wzruszająca i w dodatku była lekcją historii.
Yongguk tak biedny, chce ratować świat :< Powodzenia, Bang! Oby ci się kiedyś udało...
Weny, Yesiu!